- Marla chciała zobaczyc Jamesa.
- Oczywiscie, oczywiscie, ale wszystko w swoim czasie. - Eugenia z troska spojrzała na Marle. - Dziecko nie zniknie. Jutro te¿ tu bedzie -jutro i przez najbli¿sze dwadziescia lat... - za¿artowała, ale ton jej głosu był twardy. - Fiona, wiesz, ¿e przy dzieciach powinnas wyra¿ac sie poprawnie... - Spojrzała na wnuka i na jej ustach pojawił sie pełen dumy, rozanielony usmiech. Jej twarz złagodniała. - Jest słodki, prawda? - Jeszcze pare minut temu nie był taki słodki - odparł Alex z usmiechem. -¯artowałem, mamo. Posłuchaj, musze wrócic do biura na godzine czy dwie. Zaopiekuj sie moja ¿ona, dobrze? - Spojrzał znaczaco na matke, pocałował Marle w policzek i ju¿ był za drzwiami. - Alexander zawsze gdzies pedzi, nie zwalnia ani na chwile, a ten maluszek - Eugenia wskazała na dziecko - bedzie taki sam jak jego tata, prawda, koteczku? Fiona, wyraznie zadowolona, ¿e spełniła swój obowiazek, poło¿yła Jamesa do łó¿eczka. Marla podniosła kocyk z podłogi i delikatnie otuliła nim małego, który, posapujac cicho, wło¿ył kciuk do buzi. Eugenia promieniała. 98 - Ten chłopiec jest wyjatkowy. To dar. Czekalismy tak długo i w koncu jest ktos, kto bedzie nosił nazwisko Cahill i przeka¿e je nastepnemu pokoleniu - To znaczy syn i wnuk. - Tak. Nic dziwnego, ¿e Cissy jest taka zbuntowana. - Czekałas na chłopca? Na wnuka? - Powiedzmy, ¿e uwa¿am narodziny Jamesa za błogosławienstwo wy¿szego rzedu. - Pochyliła sie nad łó¿eczkiem i dr¿acym palcem pogłaskała dziecko po policzku. - Najwy¿szego. - A Cissy? - Cissy tak¿e jest dla nas błogosławienstwem. Oczywiscie. Wszystkie dzieci sa darem Boga. - Tak, tylko jedne to mercedesy, a inne hulajnogi, o to ci chodzi, prawda?- spytała Marla zirytowana anachronicznym pogladem, ¿e dziewczynki sa mniej warte od chłopców. Skad te przestarzałe, fałszywe przekonania? - Oczywiscie, ¿e nie. Ka¿dy przychodzi na swiat w jakims celu. Cissy to nie James, ale jest równie wa¿na - poprawiła sie szybko Eugenia, a na jej policzki wypłynał słaby rumieniec. Marla ani przez chwile jej nie wierzyła. Mogła sobie tłumaczyc te postawe na wiele sposobów, nie zmieniało to jednak faktu, ¿e jej tesciowa ma sredniowieczne poglady. - A teraz, kochanie, naprawde powinnas sie troche zdrzemnac albo poczytac. Tu przy łó¿ku jest intercom, zadzwon, jesli bedziesz czegos potrzebowała. Prosiłam ju¿ Carmen, ¿eby przyniosła ci herbate, dzbanek wody i twoje lekarstwo zmieszane z sokiem pomaranczowym. Pierwszy raz od powrotu ze szpitala Marla nie oponowała. Czuła sie zmeczona i zrozumiała, ¿e jeszcze nie odzyskała sił. Bolała ja głowa, chciała zostac sama, poło¿yc sie i zaczekac, a¿